Leopold Tyrmand. 100 lat z prowokatorem
Był jedną z najbardziej barwnych i wielowymiarowych postaci PRL-u. Nienaganny strój, zawsze czyste buty, staranna autokreacja, skłonności do hipochondrii, opinia playboya, bikiniarza i bon vivanta – to zapamiętano. A także to, że był guru, prorokiem, dziś powiedzielibyśmy nawet − papieżem polskiego jazzu, a Złego – błyskotliwą i wciągającą powieść kryminalną, która wyróżniała się na tle nieporywającej literatury socjalistycznej – czytali wszyscy: od Gombrowicza i Dąbrowskiej po warszawskich cinkciarzy.
Wyróżniał się – powodzeniem u kobiet, niekonwencjonalnym strojem i przedwojennymi manierami. Tworzył miks tak osobliwy, że nie sposób było przejść obok niego obojętnie, czy – o zgrozo – nie zauważyć Leopolda. Eryk Lipiński opowiadał, że jeżeli przy kawiarnianym stoliku siedziało siedmiu mężczyzn i sześciu z nich wyglądało dokładnie tak samo, tzn. ubranych było w niemal bezbarwne, najpewniej szare ubrania z identycznego materiału, a tylko jeden prezentował się jak człowiek z zupełnie innej galaktyki, to na pewno musiał to być Leopold Tyrmand.
Utożsamiano go z bikiniarzami – pierwszą powojenną subkulturą, zafascynowaną jazzem i Ameryką. Swoją odmienność manifestowali oni strojem, ekstrawaganckim i modnym do granic możliwości. „Nazwa bikiniarze pochodzi od krawatów przywożonych z Ameryki. Były na nich wymalowane palmy z atolu Bikini, na którym dokonano próbnych eksplozji atomowych. Bikiniarze czesali się na tzw. kaczy kuper; z przodu włosy musiały być uniesione ku górze, z tyłu sczesane. Na głowie kapelusz ściśnięty w naleśnik albo wypchana gazetami oprychówka”.
Bikiniarz swoim stylem komunikował wszem i wobec, że nie jest zadowolony z rzeczywistości, w której żyje. Jednak trzeba zaznaczyć, że tęsknota bikiniarzy za wolnym światem nie była czysto ideowa – wielbili oni kulturę amerykańską wraz z całym jej materialnym dobrodziejstwem. Byli przeciwieństwem mieszkających za oceanem bitników, których anarchizm i indywidualizm, bunt i sprzeciw wobec otaczającej rzeczywistości, wymierzone były właśnie w konsumpcjonizm. Nie da się jednak ukryć, że obie te grupy dzieliła przepaść cywilizacyjnych doświadczeń.
Tyrmand był sprzymierzeńcem niepokornej, PRL-owskiej młodzieży, a ona odpowiadała mu uwielbieniem, traktowała jak wyrocznię, niemal jak guru. A wszystko to przez jazz. „Jeden jest jazz, Tyrmand – jego prorokiem”. Tyrmand „słowo »jazzowy« wymawiał zawsze przez trzy »z«, rozciągając je niemiłosiernie”. Jazz był dla Tyrmanda synonimem wolności, demokracji i niezależności. Jazz był walką, ale i powiewem Zachodu, wolności. Dawał namiastkę innego, lepszego świata.
Ostentacyjne uwielbienie Tyrmanda dla dźwięków rodem z Nowego Orleanu bulwersowało. „Dla władzy Armstrong był dekadencki. Tyrmand mówił, że jazz to swoboda, więc władza go nie lubiła, za to ludzie uwielbiali”. O jazzie zwykł mawiać: „to skok barbarzyńcy, który poczuł Boga”. Trudno przecenić wkład Tyrmanda w promocję tego gatunku. Wyrazem uwielbienia i zaangażowania Tyrmanda jest jego eseistyczna książka U brzegów jazzu (1957). Ale w PRL-u Tyrmand był przede wszystkim prawdziwą twarzą polskiego jazzu, spiritus movens wielu jam sessions i festiwali jazzowych, choćby Festiwalu Jazzowego w Sopocie, Jazzu na Kalatówkach czy krakowskich Zaduszek Jazzowych. „Afisze zapowiadające koncerty jazzowe najpierw literami wielkimi jak wół krzyczały: »LEOPOLD TYRMAND ZAPRASZA«, a potem dopiero, mniejszymi, obwieszczały nazwiska wykonawców”.
Tyrmand wyciągnął jazz z ukrycia, rozpropagował, by … pod koniec lat pięćdziesiątych porzucić. Jazz stracił wówczas swój elitarny, kontestacyjny charakter. Jak pisał Mariusz Urbanek: „Kiedy uznał, że jazz został przez władzę oswojony, a muzycy z katakumb trafili na oficjalne salony, zwrócił się w stronę rock and rolla, przeciwko któremu byli wtedy wszyscy, nawet jazzmani”. Tyrmand co prawda próbował jeszcze pojednać jazz z rock‘n’rollem, ale nie miał dość wiary w swą młodzieńczą fascynację. Już kilka lat później mówił o Rolling Stonesach: „(…) żaden jazz nie sięga pięt temu, co robi Mick Jagger”. Podobno odszedł od jazzu, kiedy ten zaczął się rozwijać, przechodzić kolejne stylistyczne metamorfozy. Kompletnie nie odpowiadał mu bebop i cool-jazz. W ogóle uważał, że jazz powinien trzymać się swoich korzeni, bo inaczej przestanie istnieć. No cóż, tradycjonalista. Z wiekiem tylko się to pogłębiło.
„Zbuntowana warszawska młodzież ubierała się wtedy wyłącznie na praskich ciuchach, więc Tyrmand także ubierał się tylko na ciuchach. To było jedyne miejsce, gdzie można było kupić coś w miarę oryginalnego”. Opis wielu stylizacji Tyrmanda mógłby posłużyć za dokładne odbicie stroju bikiniarza, ale obstawanie przy tym, że Tyrmand po prostu wpisywał się w tę subkulturę, jest sporym uproszczeniem. Leopold miał styl i modową intuicję. Prezentował się nowocześnie i zachodnio, ale łączył ten wizerunek z duchem przedwojennej elegancji. Lubił nosić się klasycznie: koszule, garnitury, marynarki, dbał o idealnie czyste buty, cenił dobre cięcie. Nie znosił bylejakości, za to z trudem oderwałby spojrzenie od kogoś, kto miałby porządne klapy marynarki. Lubił dobrze wyglądać, doceniał prezencję -– innych, był do pewnego stopnia powierzchowny, może, jak uważano, po prostu snobistyczny?
Agnieszka Osiecka wspominała, że bodaj raz w życiu usłyszała od niego komplement, na dodatek dość nietypowy: „Myślałem, że jesteś toporną samicą, a tymczasem jesteś Mussetem w fenomenalnych skórach”. Scenerią był tu Plac Trzech Krzyży, najważniejszymi elementami – zielony kostium ze skaju, który Osiecka miała na sobie, i samochód Tyrmanda, który zatrzymał tylko po to, by pochwalić koleżankę. Ta jednak po latach przyzna: „Myślę, że on był straszliwie upozowany. Przecież nie mówi się tak po prostu wystudiowanego komplementu znajomej młodej dziewczynie”.
Tyrmanda dbałość o elegancję musiała często konfrontować się z niedostatkami. „Widać to było dopiero wtedy, gdy zdejmował koszulę. Jej dół był zwykle kawałkiem zupełnie innego, dosztukowanego materiału. Musiał on zastąpić tę część, która została zużyta, by właściciel mógł zadawać szyku nowym kołnierzykiem. Bo kołnierzyk było widać, a dołu koszuli przecież nie”.
Ci, którzy go znali, nierzadko przyznawali, że uwielbiał swoje kolorowe skarpetki, zwłaszcza że miał je „ideologicznie słuszne”. Skarpety ozdobione czerwono-zielono-pomarańczowo-czarnymi paskami Tyrmand otrzymał od Eryka Lipińskiego, który zakupił je z myślą o koledze w 1949 roku w Moskwie − stąd ich polityczna adekwatność. „Tyrmand bardzo się ucieszył, a już najbardziej z tego, że do skarpet dodany był kwit ze sklepu”. Strój Leopolda, podobnie jak jego bezkompromisowe poglądy, był protestem przeciwko środowisku: jego bierności, konformizmowi, nierzadko aprobacie. „Wtedy rzeczywiście całe środowisko na różne sposoby popierało władzę ludową, która wydawała się słuszna. Były bezpłatne mieszkania, darmowe wczasy, tania książka”, podkreślał Lipiński. Tyrmand nienawidził tej rzeczywistości, nie krygował się, nie szedł na kompromisy; wielu w jego zachowaniu wietrzyło podstęp, może prowokację. „Pytali, dlaczego właściwie on jeszcze nie siedzi, skoro mówi takie rzeczy”, wspominała Alina Janowska. Ekscentryczny i niemal kuriozalny, ale zawsze elegancki. Do tego mówił to, co myśli. Prosto w twarz.
Stefan Kisielewski: „I te kolorowe skarpetki, te rzucające się w oczy koszule, krój garniturów, wszystko to było po to, żeby drażnić”. Kisiel był jednym z nielicznych, z których zdaniem Tyrmand naprawdę się liczył; więcej − uznawał go za swojego mistrza, przewodnika i mentora.
„On wychował moje dzieci. Fatalnie, bo w kulcie ciuchów kolorowych i jazzu”, mówił Kisielewski. Jego żona, Lidia, dodawała: „Zawsze marzył, żeby przyjść do nas na kolację, żeby była fasolka po bretońsku albo śledź i kartofle w mundurkach. To były jego najlepsze dania. Dzieci go bardzo lubiły, dlatego że on przychodził w czerwonych skarpetkach, w ogóle był bardzo kolorowy. On wychowywał te moje dzieci pod względem ubioru, bo Stefan jest abnegat i nie przywiązuje do tego żadnej wagi. A on im mówił, jakie powinny być skarpetki, jakie powinny być spodnie, wówczas wąskie, oczywiście. Dzieci go uwielbiały. Leopold przyjdzie? To dobrze. To był bardzo porządny człowiek i zawsze taki jakiś smutny. Zawsze bez pieniędzy, ale nigdy nie pożyczał. Stefan mu kiedyś powiedział: »Nie masz pieniędzy, to sprzedaj samochód«. A on na to – »Stefan, co ja bym znaczył bez samochodu«”. Chodziło o słynnego wartburga, na którego Tyrmand dostał talon od premiera Cyrankiewicza po wielkim sukcesie Złego. Ten samochód stanie się przedmiotem innej, znacznie poważniejszej wymiany zdań między Tyrmandem a Kisielewskim. Jej kulisy nie są znane, wiadomy jest jednak spektakularny gest Kisiela, który wyrył cegłówką na samochodzie Tyrmanda jakże swojskie słowo „DUPA”. Podobno po tym wydarzeniu panowie nie odzywali się do siebie przez rok.
Niewielu to jednak dziwi. Tyrmand słynął z trudnego charakteru, egocentryzmu, drażliwości i nadwrażliwości. Nierzadko popadał w długotrwałe konflikty. Wśród jego równie znanych, co nieszczególnie pozytywnych cech, warto też dostrzec hipochondrię. Ludwik Jerzy Kern zapamiętał, że Tyrmand ciągle zamartwiał się, czy posiłek, który właśnie zjadł, nie zaszkodzi mu, nie zepsuje zębów… Do tego był skrajnie higieniczny. „O takich ludziach mówi się, że noszą ze sobą bidet”. Przewrażliwienie na punkcie własnego zdrowia było zapewne jednym z powodów, dla których stronił od alkoholu. Picie nie było, jego zdaniem, w dobrym guście, ale jego abstynencja miała też niemały związek z roztkliwianiem się nad własną kondycją zdrowotną. Tyrmand nie pił, bo bał się, że uszkodzi sobie wątrobę.
Z dużą rezerwą trzeba więc odczytywać jego słowa: „Ja jestem bokseł, pijak, dziwkarz”. Mariusz Urbanek komentował: „»Boksełem« nie mógł być, bo nie miał warunków, pijakiem nie był, bo nie musiał, dziwkarzem był tylko na tyle, co wszyscy”.
Jeśli wierzyć temu, co Tyrmand pisał w Dzienniku 1954, w jego życiu była tylko jedna kobieta, którą kochał naprawdę – Rysia. Nie był jej wierny, co nie przeszkadzało mu widzieć ją w roli matki swoich dzieci. Byli razem przez pięć lat. „Kiedy ją spotkałem, miała za sobą nieudane małżeństwo, dwadzieścia cztery lata i mnóstwo niepewności, czy coś jej się jeszcze uda”, pisał w Dzienniku. Ich związek nie wytrzymał próby czasu, przede wszystkim nie sprostał konfliktowi interesów. Tyrmand nie zdobył się na żadną deklarację, która byłaby dobrze widziana w tradycyjnym, katolickim domu, z którego pochodziła dziewczyna. Czy bał się stabilizacji, obowiązków, nie był gotowy? Rysia pragnęła spokoju, miała dość życia w centrum bohemy. Po latach przyznawała: „Cyganeria w życiu kobiety nie może trwać wiecznie”. Więc nie trwała. Tyrmand był rozgoryczony, ale ostatecznie zrozumiał chyba, że żal o to miłosne niepowodzenie powinien mieć przede wszystkim do siebie. Co ciekawe, to Rysia, jak z dumą przyznawała, miała niemały wkład w katolicyzm Tyrmanda. „Oprócz tego, co dałam mu jako kobieta, wiara była najważniejszą rzeczą, jaką ode mnie otrzymał”, mówiła. Tyrmand przyjął chrzest na początku lat pięćdziesiątych. Jego rodzicami chrzestnymi byli Rysia i Stefan Kisielewski.
Wielu przyznawało, że katolicyzm Tyrmanda był widowiskiem, polityczną demonstracją − jak jazz, jak kolorowe skarpetki. Chrzest i krzyżyk na szyi miały być kolejnym wyrazem kontestacji, następną manifestacją inności („lubił jazz i panienki, a poza tym jeszcze chciał się wyróżniać, więc postanowił być katolikiem”).
Jan Józef Szczepański był jednak sceptyczny wobec takiego stawiania sprawy, nie uważał, że katolicyzm Leopolda był powierzchowny: „W tych czasach, kiedy rzeczywistość wokoło podważyła tak wiele wartości, on chciał opowiedzieć się za czymś niekoniunkturalnym i trwałym. Odnajdował to w katolicyzmie”.
Pierwszą żoną Tyrmanda była Małgorzata Rubel, córka Ludwika Rubla, znanego przedwojennego redaktora krakowskiego „Czasu” i „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. Ona miała dziewiętnaście lat, on – trzydzieści pięć. Ich małżeństwo rozkwitało w cieniu upadku relacji z Bogną. Małgorzata Rubel po latach skłonna była twierdzić, że decyzję o ślubie z nią Tyrmand podjął w afekcie – żeby zrobić przykrość Krysi/Bognie, bo prawdopodobnie nadal ją kochał. Nawet gdy zbliżyli się do siebie fizycznie, w ramce na biurku nadal trzymał zdjęcie Krysi. W kostiumie kąpielowym – zrobione na basenie Legii. „Bardzo mnie to oczywiście bolało, prosiłam, żeby je schował, ale ani myślał, a gdy próbowałam sama to zrobić – znów wracało, co powinno być dla mnie ostrzeżeniem, ale nie było”. Pobrali się w kwietniu 1955 roku, zamieszkali razem w dwupokojowym mieszkaniu na Bielanach, które Tyrmand dostał po likwidacji YMCKI. Małgorzata była wówczas studentką pierwszego roku ASP i jak przyznawała, zdecydowała się na tak zobowiązujący krok przede wszystkim dlatego, że bardzo chciała uciec spod nadzoru despotycznej matki. Ta – trzykrotnie zamężna, z wykształcenia prawniczka, z zawodu kierowniczka domu ZAiKS-u w Krynicy, urzekała wszystkich dotychczasowych absztyfikantów córki. „Adoratorów miałam sporo i wszyscy jak jeden mąż szalenie się mamą zachwycali, bo czarowała ich, olśniewała. Wszyscy z wyjątkiem Leopolda, który po pierwszej wizycie u mnie stwierdził: »Współczuję ci, masz koszmarną mamusię«, a ja z wdzięczności rzuciłam mu się na szyję”. Ale życie z Tyrmandem nie było lepsze. Rubel wspominała, że próbował ją zdominować, wprawić w zakłopotanie, notorycznie sprawiał przykrość. „Dołował mnie coraz bardziej, tak że straciłam wiarę w siebie, nic mi już nie wychodziło. (…) Przestałam nawet jeździć na nartach, bo był zazdrosny, że jeżdżę lepiej od niego”. Ich małżeństwo trwało trzy lata i we wspomnieniach Małgorzaty Rubel nie zapisało się pozytywnie, uznawała je wręcz za bezcelowe, zakończone porażką.
Kiedy się rozwodzili, Tyrmand był, jak na owe czasy, celebrytą – wydał Złego, miał pieniądze i swojego słynnego wartburga. O rozwodzie z Małgorzatą mówił: „Jest jedna rzecz, z której jestem naprawdę dumny. Nigdy żadnej kobiety nie rzuciłem pierwszy”.
Zły – przetłumaczona na osiemnaście języków powieść kryminalna Tyrmanda – ukazał się w grudniu 1955 roku, od razu wynosząc autora na podium. Powieściowy obraz Warszawy nie był jednostronnym, propagandowym obrazkiem stolicy – budującego się „dzieła narodu”, o jakim zwykło się wówczas mówić. Miasto w powieści Tyrmanda jest żywe, prawdziwe, ma swoje trzewia i półświatek, w sercu którego szaleje, walcząc o sprawiedliwość, tajemniczy mściciel. Książka szybko stała się bestsellerem (w księgarniach mocno kontrolowano jej sprzedaż, wydzielając po jednej sztuce „na twarz”), jakiego powojenna literatura jeszcze nie widziała.
Powieścią, w której Tyrmand tak osobliwie, szczegółowo, inteligentnie i z humorem zilustrował miasto, zachwycali się Gombrowicz, Dąbrowska i Konwicki. Czytelnikami Tyrmanda byli, jak wyliczał ten ostatni, „warszawskie Lolity i cinkciarze, zacne damy i playboye, surowi urzędnicy i -– jak mawiał Słonimski – te, co »chodzą za kobity«, ministrowie i lumpy (…)”.
Henryk Dasko pisał: „(…) nigdy przedtem ani nigdy potem nie powstała książka, która w podobny sposób elektryzowałaby wszystkie środowiska czytelników; z wyjątkiem Marka Hłaski żaden pisarz nie zdobył tak błyskawicznego rozgłosu. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych, na tle wielu świetnych dzieł polskiej prozy, powieść Tyrmanda wyróżniała się jako utwór jedyny w swoim rodzaju, zarówno od strony tematycznej, jak i formalnej. Co więcej, w kapryśnym kanonie powojennej kultury masowej pozycja Złego pozostała niezachwiana przez następne dziesięciolecia, będąc równocześnie najtrwalszym źródłem legendy jego autora”.
Ludwik Jerzy Kern wspominał, że kiedy ukazał się Zły, a Tyrmand wreszcie miał pieniądze, został przez niego zaproszony na wystawną kolację do „Bristolu”. „Myśmy sobie spokojnie konsumowali tę kolację we dwójkę, jak angielscy lordowie, kiedy nagle zaczęły podchodzić do naszego stolika różne straszne typasy”. Okazało się, że owe „typasy”, wyglądające jak wyciągnięte żywcem z kart Złego, to fani Tyrmanda, wdzięczni za to, że napisał książkę właśnie o nich. Kolacja miała swój barwny finał – Kern i Leopold przesiedli się do stołu groźnych jegomości, przy którym siedziały już ich dziewczęta. Koniec mógł być jeszcze bardziej spektakularny, bo Tyrmand po prostu zaczął nabijać się ze swoich nowych znajomych, „nabijać się z tych nadzianych forsą prymitywów. Przestraszyłem się, że to skończy się awanturą, a my nie wyjdziemy stamtąd cali”. Ale nic takiego się nie stało – panowie cieszyli się po prostu towarzystwem „pana pisarza”.
Kiedy jeszcze Tyrmand był mężem Małgorzaty Rubel, poznał młodą, zdolną i dobrze rokującą Barbarę Hoff, wkrótce projektantkę, a właściwie dyktatorkę PRL-owskiej mody. Hoff od 1954 roku współpracowała z „Przekrojem”, połączyło ich wspólne środowisko. Ale kiedy przedstawiono ich sobie, Tyrmand nie krył rozczarowania: „To jest ta Hoff, o której tyle słyszałem? Miała być taka ładna, a jest gruba”. Po latach Hoff przyznawała: „I faktycznie byłam może nie tyle gruba, co o wiele mniej szczupła niż dziś”. Po rozwodzie Tyrmand zadzwonił do Barbary i zaprosił ją na kolację. Bez ogródek wyłożył jej wówczas swój plan: „Sporządziłem listę najbardziej atrakcyjnych dziewczyn w Polsce i cóż, trudno ukryć, jesteś na pierwszym miejscu! Będziemy idealną parą. No nie patrz tak na mnie ze wstrętem”.
Pobrali się w 1958 roku w Katowicach, rodzinnym mieście Barbary. Na początku zamieszkali w mieszkaniu Tyrmanda na Bielanach, z czasem przenieśli się na zachwycający i przestronny strych przy ulicy Dobrej – mieszkali z widokiem na Wisłę i Mariensztat. Tyrmand z radością przejął małżeńskie obowiązki: prał, gotował, sprzątał, bo jego żona, kobieta o artystycznym temperamencie, miewała problemy z tymi pozornie prozaicznymi czynnościami. „Ożeniłem się z Sokratesem, nie tylko z artystką, ale jeszcze intelektualistą”, narzekał podobno przed jej rodzicami. Kiedy żona chorowała, otaczał ją jednak troskliwą opieką. Kiedy lekarze zalecili zmianę klimatu na cieplejszy, od razu postanowił, że wyśle ją do swojej matki, do Izraela. Załatwił zaproszenie dla Barbary, a potem cierpliwie wydreptał dla niej również paszport.
Wizyta u teściowej w Izraelu była dla Hoff wyjątkowo interesująca. Dowiedziała się wtedy, że matka Leopolda jest osobą szalenie wesołą, bezpośrednią, przyjacielską i wręcz beztroską, co przypuszczalnie pomogło jej przeżyć Zagładę. Uwadze Barbary nie umknęło też, że mimo niewątpliwej inteligencji jej teściowa jest kobietą bardzo powierzchowną i próżną − niemal całkowicie skoncentrowaną na własnym wyglądzie i toczącym się wokół niej życiu towarzyskim. Podobno też nieustannie usiłowała zapoznać Hoff z innymi mężczyznami, prowokowała: „No i co z tego, że jesteś żoną Leopolda, nie bądź taka zasadnicza!”.
Hoff w rozmowie z Joanną Siedlecką dobrze wspominała czasy swojego małżeństwa z Leopoldem, była daleka od oskarżania byłego męża, wręcz przeciwnie – jej pamięć wypełniły dobre wspomnienia. Według niej opinia „kobieciarza”, która przylgnęła do Leopolda, była zdecydowanie na wyrost; nie była też zadowolona z upraszczania wizerunku Tyrmanda do „skarpetek, ciuchów i jazzu”. Kiedy byli razem, kobiety właściwie go nie interesowały, wolał żarliwe polemiki z mężczyznami. „Bo to był jego żywioł – dyskusja, polityka, a nie kobiety”. Tyrmand zamartwiał się komunizmem, nocami nie mógł spać, uderzał ze złości pięścią w łóżko. Był ponury, ale Barbara zapamiętała też, że zawsze był gotowy nieść pomoc znajomym, a w czasie trwającego kilka dobrych lat małżeństwa raz tylko widziała go „na rauszu”. Skąpił – ale tylko sobie, jej niczego nie odmawiał. Martwiło ją, że wizerunek Tyrmanda zbyt często jest spłycany. „Tak mało mamy indywidualności, czy trudno więc, szczególnie że już nie żyje, powiedzieć: był taki Leopold Tyrmand, znakomity pisarz, znakomity umysł, fantastycznie interesująca postać. Tylko tyle, ale okazuje się, że jednak za wiele”.
Jak pisał Mariusz Urbanek, po ślubie z Barbarą Hoff zaczął się „brylantowy okres w życiu Tyrmanda”, a ich małżeństwo było „on the top” – zawarte między „królem jazzu” a „królową mody”. „Znów mógł drukować, wydawało się, że o wszystko będzie już łatwiej. Ale to nie trwało długo. Wtedy zaczął starać się o paszport”. Dostał go w 1959 roku. Wyjechał do Anglii, a wracając przez Niemcy, przywiózł swojego słynnego srebrnego opla rekord. Wcześniej jeździł fiatem 600, ale to ów opel stał się synonimem pozycji i elegancji małżeńskiej pary.
Dobra passa w kraju nie trwała długo. Choć jeszcze w 1957 roku Tyrmand wydał tom opowiadań Gorzki smak czekolady Lucullus, to już w kolejnym roku jego powieść Siedem dalekich rejsów została zatrzymana przez cenzurę (zarzut: „pornografia i popieranie inicjatywy prywatnej”). Interwencje cenzury nie ominęły też kolejnych książek pisarza. Ostatnią opublikowaną przez niego w kraju powieścią był Filip (1961).
W tym samym czasie Tyrmand podpisał umowę na Życie towarzyskie i uczuciowe – książkę rozprawiającą się z całym znienawidzonym „środowiskiem”, które pisarz uważał za „skorumpowane moralnie i wysługujące się reżimowi”. Książka pomyślana została jako powieść z kluczem, ale klucza do niej nikt zbyt długo poszukiwać nie musiał – postaci z kulturalno-literackiego światka Warszawy zostały odmalowane na jej kartach dość wiernie, bez zbędnego kamuflażu. Życie…, które Tyrmand postrzegał jako swoje największe dzieło, ukończył w 1964 roku, ale książka nie została wydana. Wewnętrzni recenzenci w PIW-ie, który miał utwór wydać, uznali, że powieść, głównie ze względów ideologicznych, nie nadaje się do publikacji. Książka ukazała się dopiero w 1967 roku w Paryżu i była pierwszym tytułem pisarza opublikowanym na emigracji.
Mimo wielu starań Tyrmandowi pozwolono na wyjazd tylko raz − we wspomnianym 1959 roku. Potem aż do 1965 roku wszystkie jego prośby były odrzucane. Leopold czuł się uwięziony, bierny, pozbawiony możliwości działania. „Rosła we mnie irracjonalna wiara w powiązanie paszportu z sensem istnienia”, pisał. „Nieoficjalnie informowano go, że źle widziane są jego kontakty z cudzoziemcami i ostentacyjnie »burżuazyjny« styl życia, wypominano demaskatorski artykuł o Bolesławie Piaseckim, szefie PAX-u, teraz czołowym aliancie Gomułki w podjazdowej walce z Kościołem”. Hoff wspominała, że po porwaniu i morderstwie Bohdana Piaseckiego, syna Bolesława, Tyrmand był wzywany i przesłuchiwany przez UB, a do ich domu przychodziły listy, w których pisarzowi grożono śmiercią. Do tego, między innymi w związku z zagranicznymi kontaktami Tyrmanda, telefon mieli stale na podsłuchu.
Wreszcie się udało. 15 marca 1965 roku Tyrmand wyjechał z Polski, nie wiedząc jeszcze, jak potoczą się jego dalsze losy. Najpierw przemierzał Europę, potem pojechał do Izraela odwiedzić matkę i oczyma, Jakuba Lewita, z którym był zaprzyjaźniony. To tam latem 1965 roku postanowił wyjechać do Stanów. Małżeństwo z Barbarą Hoff już od dłuższego czasu nie kleiło się. Rozstali się elegancko, w przyjaźni, choć Hoff po wyjeździe męża miała wiele nieprzyjemności: „Wmawiano mi, że to kryptorozwód, rozwód fikcyjny i tym podobne. Bardzo go nam utrudniano – ginęły ciągle akta, oświadczenia i pełnomocnictwa Leopolda, w końcu jednak rozwód orzeczono”.
Źródło: kultura.onet.pl/ksiazki/leopold-tyrmand-100-rocznica-urodzin-autora-zlego/z6h161h