Halina Poświatowska: Kobieta świetlista.
-
Halina Poświatowska to jedna z najbardziej znanych i czytanych – obok Wisławy Szymborskiej – polskich poetek; 9 maja przypada 85. rocznica jej urodzin
-
Żyła jedynie 32 lata, wielokrotnie przebywała w szpitalu i sanatoriach w związku z wadą serca, zmarła w 1967 r. w wyniku powikłań po operacji
-
„Poświatowska we wspomnieniach i inspiracjach” (Wydawnictwo BOSZ) to książka poświęcona Haśce, jak mówiono na poetkę, stworzona przez brata poetki Zbigniewa Mygę i spokrewnioną z poetką dziennikarkę Kalinę Słomską
-
W publikowanym fragmencie książki Zbigniew Myga opisuje stosunek Poświatowskiej do urody i piękna, a także jej relacje z innymi poetami oraz pobyt w Domu Literatów w Krakowie
Haśka uważała, że kobieta dbająca o urodę musi płakać i śmiać się bezzmarszczkowo. Uroda siostry dla brata – szczególnie dużo młodszego brata – jest dekoracją raczej obojętną, szczególnie gdy nie można tego skonfrontować z odmienną opcją. Na dodatek Haśka należała do bardzo rzadkiego gatunku kobiet świetlistych. Gdziekolwiek wchodziła, tam robiło się jaśniej. Nie sposób było nie zauważać spojrzeń obecnych i to niezależnie od płci. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety pojawienie się Haśki w towarzystwie kwitowali bezgłośnym, ale dającym się zauważyć wyrazem aprobaty.
Bez wątpienia uroda jest bardzo istotną rzeczą dla wszystkich kobiet na świecie. A dla Haśki – młodej dziewczyny okrutnie pokrzywdzonej przez los – była chyba jeszcze ważniejsza. Przed wyjazdem do Stanów to dbanie właściwie nie rzucało się w oczy. W kraju, gdzie jedynym dostępnym kosmetykiem był krem Nivea, trzeba było sobie radzić inaczej.
Oczywiście miałem w tym swój skromny udział, bo ktoś w końcu musiał pobuszować po ogrodowych zaroślach i narwać młodziutkich pachnących wiosną pokrzyw albo nałapać wody deszczowej do mycia włosów. Pokrzywy też służyły jako kosmetyk. Haśka okładała nimi włosy, na tym wszystkim zawiązywała turban z ręcznika i urzędowała w takim zawoju co najmniej przez pół dnia. Co najważniejsze, te zabiegi – rodem z medycyny ludowej – okazywały się być skuteczne. Nasza rodzina nie należała nigdy do ludzi wyposażonych w bujne owłosienie, ale Haśka była posiadaczką czupryny o gęstości porównywalnej z sierścią renifera.
Pobyt w Stanach zaowocował zmianą przyzwyczajeń i metod dbania o urodę. Pewnie było to spowodowane podglądaniem amerykańskich koleżanek, które poza nauką i własnym wyglądem nie miały innych trosk – w końcu Smith College było i pewnie jest do tej pory uważane za szkołę dla córek milionerów. W domu pojawiły się prawdziwe kosmetyki. Kremy Heleny Rubinstein, maseczki kosmetyczne w różnych kolorach. Wprawdzie miałem już dziesięć lat, ale malowanie twarzy na zielono w jakiś nieuzasadniony sposób powodowało u mnie coś w rodzaju strachu. Byłem przyzwyczajony do tego, że nasze domowe kobiety czasami stosowały maseczki z żółtka. Najpierw smarowały się takim koglem-moglem, potem czekały, aż to wszystko wyschnie, aż w końcu po jakimś czasie odrywały to od twarzy w postaci suchych żółtych płatków. Ale może nie to było najważniejsze. Otóż po przyjściu do domu Haśka natychmiast naklejała sobie na czole kawałek szkockiej taśmy samoprzylepnej. Taki pięciocentymetrowy odcinek plastra działał przeciwzmarszczkowo i do tego miał działanie podwójne, bo nie tylko fizycznie utrudniał marszczenie, ale na dodatek kazał pamiętać o panowaniu nad mimiką twarzy.
Haśka chciała te swoje kosmetyczne praktyki przekazać siostrze Małgorzacie. Usiłowała przekonać ją do plastrowej metody zachowania gładkiego czoła, jednak siostra nader niechętnie poddawała się takim praktykom. Trzeba było zastosować inny rodzaj perswazji. Ktoś coś śmiesznego powiedział, Małgorzatka oczywiście marszczyła się jak suszone jabłko, więc po kilku srogich napomnieniach dostawała w pysk, no to zaczynała płakać, przy czym marszczyła się jeszcze bardziej. Wtedy dostawała z drugiej strony i już była pomarszczona w kratkę.
Obraz Haśki byłby niepełny, gdybym nie wspomniał o strojach. Dziewczyny, które studiowały w Smith College, ubierały się bogato i zgodnie z nakazami mody światowej, a że zbyt częste pokazywanie się w tej samej kreacji nie było dobrze odbierane przez ogół, więc takimi „znoszonymi” sukienkami obdarowywało się gorzej sytuowane koleżanki. Haśka przywiozła ze Stanów spory zapas odzieży, więc na ulicach szarego peerelu wyglądała jak rajski ptak wśród wróbli. Na dodatek dosyć często przyjaciółki dosyłały jej kolejne ciuchy. Był nawet z tym pewien kłopot, bo wprawdzie rzeczy używane były zwolnione z cła, ale to, co przychodziło w paczkach, było prawie nowe, więc nastręczało celnikom trudności w ocenie. Pamiętam, jak para butów była opisana następująco – „Obuwie damskie nowe z upozorowaniem śladów chodzenia”. Oczywiście pociągało to za sobą naliczenie stawki celnej.
Nie wszystkie ciuchy przyjeżdżały z zagranicy. Coś tam trzeba było uszyć z krajowych materiałów i w tym przypadku pomocą służyła sąsiadka z bloku naprzeciwko, która uważana była za świetną krawcową. Wzory czerpano z katalogów zachodnich sklepów wysyłkowych, które w komunistycznej rzeczywistości robiły za żurnale. Takie wydawnictwa egzystowały aż do zaczytania przez wiele lat. Prezentowane fasony ubrań już dawno wyszły z mody, ale nikt na to nie zwracał uwagi. Ważne, że były kolorowe i zachodnie. Kiedy w roku 1965 Haśka szykowała się na wyjazd do Paryża, obowiązek przygotowania odzieżowej wyprawki spadł oczywiście na sąsiadkę krawcową. Kiedy po powrocie Haśka pojawiła się w domu, pani krawcowa natychmiast zjawiła się z pytaniem – „Pani Hasiu, jak się pani czuła w tych ubraniach, które pani uszyłam?”. Haśka odpowiedziała z właściwą sobie szczerością – „Wie pani co, jak ostatni żebrak”. W Paryżu dziewczyny chodziły poowijane szmatkami, zwykła chusta odpowiednio zawiązana służyła za bluzkę. Solidne garsonki uszyte z masywnych tkanin wyglądały komicznie na paryskich ulicach. Ilekroć spotykam sąsiadkę krawcową – teraz już damę w bardzo słusznym wieku – to przypominam sobie tamten epizod i jej kwaśno-zaskoczoną minę.
W roku 1964 kadra polskich bokserów przygotowywała się do olimpiady w Tokio w luksusowym jak na owe czasy ośrodku w Cetniewie. Przyjaciółka Haśki – Anna – pełniła na tym zgrupowaniu rolę nadwornego psychologa. Warunki mieszkaniowe były wspaniałe, jedzenia w bród, więc Anna zaprosiła moje siostry, czyli Haśkę i Małgorzatę, na darmowe wakacje. Chłopcy pod wodzą Papy Stamma wylewali siódme poty na ringu i w salach gimnastycznych, a dziewczyny sekundowały im dzielnie. Kiedy wróciły do domu, w ślad za nimi zaczęły nadciągać listy od zakochanych bokserów. Listy były nieortograficzne, niegramatyczne, widać chłopcy nie przywiązywali większej wagi do nauki języka polskiego. Haśka i Małgorzata wymieniały się tymi listami i zaśmiewały do rozpuku, a moje serce trzynastolatka po prostu wyło. To przecież byli moi idole! W głowie nie mogłem sobie pomieścić, jak można się było w bezczelny sposób nabijać z takich mistrzów. A potem przyszła olimpiada. Nasi bokserzy odnieśli niesłychany sukces. W sumie sześć medali w różnych kolorach – najlepszy występ naszych sportowców w dziejach występów olimpijskich. Ja nie miałem wątpliwości, że to nie trening, a uroda moich sióstr spowodowała, że nasi chłopcy wznieśli się na wyżyny sztuki mordobicia.
Na pomysł napisania tej czytanki wpadłem zainspirowany komentarzem pana Michała Rusinka, napisanym do wiersza Autotomia, który Wisława Szymborska zadedykowała Halinie.
„Wiersz »Autotomia« jest wyjątkowy w twórczości Wisławy Szymborskiej, opatrzony bowiem został dedykacją. Jej wiersze w większości mają charakter uniwersalny, opisują doświadczenia wspólne, nieomal bez względu na miejsce zamieszkania. »Autotomia« opisuje natomiast los pojedynczy, biografię jedyną w swoim rodzaju. W zagranicznych wydaniach wyborów wierszy Szymborskiej wymaga przypisu, z którego czytelnicy mogą się dowiedzieć, kim była Halina Poświatowska. Jestem pewien, że wielu z nich, przeczytawszy ten przypis, sięgnęło po przekłady wierszy Poświatowskiej…”.
Obydwie panie poznały się w okolicach 1956 roku w III Klinice Chorób Wewnętrznych za pośrednictwem profesora Juliana Aleksandrowicza. Haśka po nieoczekiwanej śmierci męża znajdowała się w złym stanie psychicznym, który wraz z wadą serca spowodował bezpośrednie zagrożenie życia. Nie wiem, czy w tym czasie istniało już pojęcie terapii zajęciowej, bo jeśli nie, to właśnie profesora Aleksandrowicza należałoby uznać za jej odkrywcę, a Haśkę za pierwszą pacjentkę, która została jej poddana. W książce pod tytułem Nie ma nieuleczalnie chorych profesor pisze – „Pewnego wieczoru dostrzegłem na jej nocnym stoliku tomik wierszy Wisławy Szymborskiej. Zrodził się wówczas plan terapii Haśki. Może by tak przestawić unicestwiające ją myśli o śmierci na myśli o tworzeniu, które mogłyby wypełnić pustkę jej życia? Przyprowadziłem panią Wisławę. Obie kobiety uległy wzajemnej fascynacji. W czasie kilku miesięcy pani Wisława wykreowała Haśkę na poetkę”.
Niewątpliwie profesor miał rację, pisząc o wpływie Szymborskiej na poetycką osobowość Haśki, ale uważam, że do grona akuszerów wierszopisarstwa Haśki należy dodać Tadeusza Śliwiaka, Stanisława Grochowiaka, Adama Włodka, Jana Niwińskiego i wielu innych. Piszę o czasach, gdy jeszcze będąc siedmiolatkiem, nie byłem w stanie wyciągnąć głębszych wniosków z zasłyszanych rozmów, ale jestem pewien, że Haśka bardzo ceniła twórczość starszych kolegów i ubolewała nad rzekomą niedoskonałością swoich tekstów.
Panią Wisławę znałem z widzenia, bywając stosunkowo częstym gościem w Domu Literatów przy ulicy Krupniczej, ale osobiście poznałem ją dopiero na pogrzebie Haśki. Oficjalna delegacja Związku Literatów przyjechała mocno spóźniona i nieco poobijana, właściwie już pod koniec ceremonii. Powodem był drobny wypadek, archaiczna służbowa skoda kierowana przez Romana Śliwonika wpadła w poślizg i wylądowała w rowie. Pani Wisława wyszła z wypadku z pokiereszowanym uzębieniem i sprawiała dosyć nieszczęśliwe wrażenie. Matka przedstawiła mnie pani Szymborskiej, więc skłoniłem się po sztubacku, a matka wypowiedziała znamienne słowa – „Całuj w rękę, bo to największa polska poetka”. Czas pokazał, że prorocze słowa naszej matki zmaterializowały się w postaci Nagrody Nobla.
Kiedy, już wiele lat po śmierci Haśki, poznałem nasze częstochowskie środowisko artystów, wzajemne niechęci, zazdrości, dyskredytowanie tych, którym udało się odnieść sukces komercyjny, myślałem, że pewnie tym samym emocjom ulegała społeczność zgromadzona w krakowskim Domu Literatów. Lektura listów i wspomnień upewniła mnie, że w przypadku Haliny nic podobnego nie miało miejsca. Haśka miała wielu przyjaciół wśród poetów, aktorów, dziennikarzy, plastyków, którzy wręcz garnęli się do niej, koniecznie chcieli nawiązać bliższą znajomość, a może nawet – jeszcze bliższą. Haśka dysponowała nie tylko wszystkimi atrybutami kobiecej atrakcyjności, ale również gruntowną wiedzą, wrażliwością i całą resztą cech składających się na określenie osoby charyzmatycznej. Jednocześnie potrafiła docenić pracę swych potencjalnych konkurentów.
W jednym z listów do Tadeusza Śliwiaka napisała – „Złoty, ta książka naprawdę śliczna i wcale nie mogłaby być lepsza – to w niej nareszcie można się doszukać Twojej rozwichrzonej czupryny, potem obciętej – z krakowskiego Rynku. Tam są takie religijne subtelności – o Bogu, co umiera – o pełnej garści siebie – o środzie, co umarła także – że się to czyta mnóstwo razy i się w wielkim zdumieniu myśli – Jezu, jak on się tego dogrzebał”.
Tak pisze poeta o poecie. Przecież to najpiękniejsza z możliwych recenzja wierszy i hołd dla talentu zawarty w formie wykluczającej nieszczerość. Oczywiście, studiując korespondencję Haśki, nie trudno znaleźć wypowiedzi krytyczne, w końcu w twórczości każdego autora można znaleźć pozycje słabe, zasługujące na krytykę. Pamiętam sytuację, kiedy Stanisław Grochowiak wystąpił na jednym z pierwszych festiwali opolskich jako autor tekstu piosenki o nieśmiałej panience, która chyba nadmiernie rumieniła się przez kilka zwrotek i refrenów. Tak się złożyło, że w poprzedniej edycji festiwalu pan Stanisław był jurorem od tekstów właśnie i wypowiadał się niepochlebnie, delikatnie mówiąc, o treściach wyśpiewywanych przez artystów wczesnobigbaetowej estrady polskiej. Więc skoro sam odważył się napisać tekst piosenki – Haśka uznała, że będzie to tekst – wzorzec. W dniu prezentacji utworu w domu przy Jasnogórskiej trwało niecierpliwe oczekiwanie. W końcu rozpoczęła się transmisja telewizyjna, koło godziny dwudziestej pierwszej piosenka została odśpiewana. W połowie prezentacji Haśka już wyła ze śmiechu, a po chwili musiałem lecieć na nocną pocztę, by nadać telegram następującej treści: „Stasiu, do jasnej cholery! Kiedy ona w końcu przestanie się rumienić?…”.
Daleki jestem od twierdzenia, że cała społeczność Domu Literatów stanowiła towarzystwo wzajemnej adoracji, ale jestem gotów stwierdzić, że nawet jeśli zdarzały się konflikty, to Haśka nie brała w nich udziału, no, może z jednym wyjątkiem, a mam na myśli znajomość z Jasiem Adamskim, który z sąsiada, potem przyjaciela, w rezultacie wyawansował na osobistego narzeczonego Haśki. Owszem, bardziej konserwatywna część mieszkańców Domu Literatów zgłaszała pewne zastrzeżenia, ale chyba nie były one na tyle stanowcze, by zmienić bieg historii. To uczucie rodziło się w bólach, bo Jaś miał żonę i córkę, a będąc praktykującym katolikiem, nie dopuszczał czegoś tak niemoralnego jak rozwód.
Haśka wielokrotnie dała się w sobie zakochiwać żonatym mężczyznom, czasem nawet – przypuszczam – czerpała z tego pewną satysfakcję, ale w przypadku Jasia było inaczej. Szanując jego przekonania, początkowo udawała, że nie widzi jego zaangażowania. Napisała do Anny Orłowskiej: „Święci to twarde sztuki i ze świętymi nie tak łatwo. Święci mają kolosalne wyrzuty sumienia, gotowi są korzyć się na wszystkie cztery łapy i nigdy nie popełnią sobie czegoś śmiertelnego. Podział poprzeczny katolika. Poklęłam trochę w domu, mama śmiała się i ustaliłyśmy, że nic się tu zdziałać nie da, bo dziecię wyrosło z wieku na wpływy pedagogiczne podatnego. Wyrzuty (sumienia) zadręczyłyby go, a jeszcze przedtem mnie, jego wyrzuty oczywiście, a raczej ich manifestacja (…). Więc ani ja się chyba w nim nie kocham, no nie mogę, bo jak, to wszystko jest za śmieszne i raczej na farsę zakrawa niż na jakąkolwiek tragedię. No, jak się tu kochać w świętym”.
Trwało to jeszcze trochę, ale ponieważ dewocja była najcięższą wadą Jasia, przy braku wad innych został w końcu pasowany na narzeczonego i przyjęty do rodziny. Nie ukrywam, że z naszego – rodzinnego – punktu widzenia jego anielska dobroć i nadopiekuńczość mogły Haśce wyjść tylko na dobre.
Stosunkowo najmniej wiem o Tadeuszu Nowaku, który też przyjaźnił się z Haśką, ale ponieważ nie miałem szczęścia poznać go osobiście – z braku własnych wspomnień zamieszczam dwa listy z 1968 roku i cytat ze wspomnienia zamieszczonego w „Tygodniku Kulturalnym”:
„Bo jak można było pomyśleć o pożegnaniu się z Haliną. Przecież była jedyną poetką, która w swoich wierszach wszystko witała. A powitanie swoje zaczynała od rzeczy najważniejszej, najcenniejszej w życiu człowieka, od miłości. Nikt przecież ze współczesnych poetów polskich nie umiał, nie potrafił tak pewnie, tak żarliwie pisać o rodzącym się uczuciu, o uczuciu ogarniającym do ostatniej drobiny dziewczęcą istotę. Jak myśleć można o pożegnaniu z księżniczką – trubadurem chodzącym od zamku do zamku, śpiewającym z każdej wieżyczki nieustającą »Pieśń nad pieśniami«”.
Osobowość Haliny Poświatowskiej, niezwykły talent i specyficzny sposób bycia – z jednej strony zjednywały jej ludzi, a z drugiej – pewnie były przedmiotem zazdrości kolegów po piórze. Natomiast jej stan zdrowia, mniej lub bardziej widoczne symptomy niewydolności serca powodowały, że nie miała naturalnych wrogów. Wielka siła intelektu w powiązaniu ze słabością ciała stworzyła wizerunek kobiety silnej, a zarazem wymagającej opieki. U ludzi, wśród których żyła, wzbudzała uczucia podziwu i współczucia jednocześnie.
Niezależnie, gdzie się znajdowała, nie tylko wypełniała swoją osobowością całą wolną przestrzeń, ale wręcz rozpychała się łokciami. Czy to w domowym, czy w swym krakowskim środowisku w samoistny sposób opanowywała wszystko i wszystkich. Odkąd tylko pamiętam – Haśka wypełniała cały dom – i wcale nie mam na myśli manufaktury związanej z opracowywaniem jej wierszy, ale stan umysłów nas wszystkich. Starałem się zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, aż wiele lat po śmierci Haśki zrozumiałem.
Nie pamiętam już, w którym roku byłem na spektaklu w Piwnicy pod Baranami. Gdzie jak gdzie, ale tam nie można było narzekać na brak wrażeń, ale gdy w pewnym momencie na zatłoczoną i zadymioną do granic możliwości widownię weszła pani Anna Dymna, nagle wszystko pojaśniało. Publiczność przez resztę spektaklu gapiła się na panią Annę. Wtedy zrozumiałem, że Haśka też należała do tych nielicznych – obdarzonych własnym światłem, którego nie zauważałem przez szesnaście lat naszego wspólnego życia. Dla mnie Haśka była siostrą, nie umiałem patrzeć na nią jak na kobietę, poetkę, i chyba nie ma w tym nic dziwnego, ale inni to jej wewnętrzne światło musieli dostrzegać.
W artykule pod tytułem Krzywda Stanisław Grochowiak napisał: „Oto człowiek, który zrządzeniem absurdalnego wyroku był całym sobą obrócony w krainę cienia, pozostawił za sobą smugę światła: poezję kropel rozsypanych na włosach, rozkruszonego zioła w wądole dłoni, ptaka i obłoku. (…) Pozostawiła po sobie wielki smutek – nie ten żałobny, który mija z opadnięciem ostatnich liści z cmentarnego wieńca, nie ten uroczysty, który przywdziewamy na twarze w warcie honorowej przy trumnie poety, ale ten, który nas postarza, który odsłania nam pochmurne dziedziny naszego wspólnego losu”.
Kilka lat temu w trakcie wywiadu dla lokalnego radia zapytano mnie: „Jak w domu wspominacie Halinę Poświatowską?”. To w sumie proste i oczywiste pytanie wprawiło mnie w zakłopotanie, bo zdałem sobie sprawę, że my jej właściwie nie wspominamy, że mówimy o niej w czasie teraźniejszym. Ona przez cały czas jest wśród nas.
Fragment książki „Poświatowska we wspomnieniach i inspiracjach” (Kalina Słomska, Zbigniew Myga, proj. graf. Lech Majewski) wydanej nakładem Wydawnictwa BOSZ.
Źródło: kultura.onet.pl/ksiazki/halina-poswiatowska-kobieta-swietlista-85-rocznica-urodzin-poetki/9s0y3qh